poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Kto jest winny...?

Natknęłam się dzisiaj na artykuł "Co z tego, że on jest zajęty? I...zatkało mnie, gdy czytałam jego treść. Znajdziesz go tutaj w całości...
Autorka artykułu wyraźnie stawia żony/partnerki w roli ofiary, co dla owych może być całkiem wygodne. Powtórzę za Mateuszem Grzesiakiem - jednym z najlepszych coach'ów, jakich znam - "związek się robi", co oznacza, że...
każda osoba tworząca związek jest za jego stan odpowiedzialna. Jedynym zwolnieniem od odpowiedzialności jest jakiekolwiek uzależnienie partnera/męża czy żony/partnerki, co z kolei absolutnie nie zwalnia od podjęcia terapii obojga partnerów :)
Sama jestem po rozwodzie już od wielu lat. Rozwiodłam się dopiero po własnej terapii dla współuzależnionych... Jednak długo jeszcze żyłam w ROLI OFIARY, bo tak mi było wygodnie, czerpiąc współczucie, uwagę innych ludzi, którzy łatwo ulegają manipulacji. Tak, rola ofiary, to manipulacja, dająca korzyści nie wprost..
Kiedy uświadomimy sobie rolę, jaką pełnimy w związku, wtedy możemy dokonać wyboru - Kim chcę tu być? Jakim wkładem mogę być dla partnera/partnerki? Czy ten związek jest dla mnie wkładem? Co tu jeszcze jest możliwe? - to możliwość wyjścia z roli ofiary i wzięcie odpowiedzialności za siebie i swoje życie. Bo to ode mnie zależy a nie od partnera... Prawda, czy to wybieram?

Kiedy jesteśmy w roli ofiary?
Wtedy gdy:
1. nie mamy własnego zdania...
2. manipulujemy - powodujemy poczucie winy
3. oczekujemy nieustannej gotowości do wyręczania nas z czynności, które sami możemy załatwić ( tłumacząc się, ze to należy do "obowiązków partnera, a tamto należy do partnerki). Dzisiaj zamiast czekać, aż partner udrożni zapchane rury możesz kupić "Kreta" i sama to zrobić - nie jesteś aż tak bezradna. Zależności "uwiązują", a nie tworzą związek. On w tym czasie zarabia kasę na "Kreta" :) Zresztą ty też najczęściej pracujesz, więc sama możesz sobie zarobić na coś, a za usługę zapłacić...
4. Często związki funkcjonują jeszcze, wg. polskiej "tradycji" na zasadach zakładu usługowo-handlowego !!! Prowadzimy taki handel wymienny: ty wniesiesz meble, dasz pieniądze, kupisz sukienkę, itd..., a ja ofiaruję ci seks... Bardzo często kobiety, wiedząc, że dla mężczyzny seks jest bardzo ważny manipulują seksem, który na początku radością, a teraz stał się przykrym obowiązkiem, bo w końcu "wytresowany mężczyzna" (niczym wytresowane zwierzę) oczekuje "nagrody", za wykonanie zadania... (też tak robiłam!!!)

Należy też dodać, ze to ofiary w "całej, swojej dobroci" pociągają za sznurki... Manipulacja bycia ofiarą jest tez przemocą, zwłaszcza jeśli wywołuje poczucie winy. Wcale nie trzeba bić, żeby skatować kogoś emocjonalnie. Na tym właśnie polega mobbing. I tu najczęściej to takiego sposobu spełniania oczekiwań odwołują się mężczyźni: "jak nie będziesz ze mną sypiać, to odejdę...(najczęściej do innej) i w konsekwencji i tak odchodzi. Koło się zamyka, bo uprawianie seksu pod presją hamuje ochotę na seks. Przecież nikt nie lubi być do niczego zmuszany. Niestety w naszej tradycji pokutuje też wymuszanie pod osłoną ślubowań religijnych: "przecież ślubowałaś"... tyle, że on w tym momencie zapomina, że ślubowanie dotyczy obu stron.

To nie kobiety, czyhające na "biednych facetów" innych kobiet są winne... To partnerzy ponoszą za to odpowiedzialność. Na początku w związku jest super, oboje partnerzy sa gotowi "nieba przychylić"... Co, więc, się stało, ze to "niebo" zaczyna oddalać się tak bardzo, ze oprócz pretensji i nienawiści nie ma już nic? Przecież na początku nikt nie był ani ofiarą, ani katem (często emocjonalnym).

Nikt tak naprawdę nie nauczył nas budowania zdrowych relacji - tego w szkołach nie uczą. Uczy natomiast kościół, który ma nikłe pojecie na temat ról i w związku z nimi zaspokajania potrzeb (choć może w kwestii potrzeb się mylę). To czego nauczyliśmy się to poddańczej roli kobiety wobec mężczyzny, która w jakiś sposób musiała sobie poradzić ze swoimi potrzebami i emocjami, co nie jest żadnym usprawiedliwieniem.
Znam kilka udanych związków, w których partner nieustannie adoruje swoją kobietę, pokazując jej, że jest najlepszą "kobietą", a ona odwzajemnia to "rozpromienieniem". Trwają w tym "tańcu" po dwadzieścia lat, ale ich taniec nie ustaje, bo oboje go "ROBIĄ"... Tam nie ma mowy o jakiejkolwiek zdradzie, bo oboje zainteresowani są sobą, odnosząc się do siebie z szacunkiem (szanują też potrzeby, także taką, że "właśnie nie mam na to ochoty")...

Znam też małżeństwo, gdzie ona jest "biedną żoną", której mąż nie rozumie, a on jest "biednym mężem", z którym żona nie chce współżyć... Co więc, wobec siebie zaniechali? On z  jednej strony pragnie zmiany, z drugiej zaś boi się opuścić swoją strefę komfortu.Ona przed znajomymi udaje szczęśliwą żonę - oboje udają udany związek, gdzie ani ona, ani on nie są szczęśliwi. Ona nie chce uprawiać z nim seksu, bo "jest zbyt zmęczona" (czyt. namiętność już dawno wygasła, a on przestał być dla niej atrakcyjny), więc, czy jego zdrada będzie dla niego wkładem, chociażby jednorazowa? Czy może mieć ona prawo do wyłączności do niego...? Czasem kobiety mają pretensje, ale czy słusznie?
Oczywiście obrazek poniżej ma być małą prowokacją do wywołania dyskusji...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz